• Wilczy Szaniec | Wolfsschanze | Wolf's Lair

Wspomnienia mieszkańców okolicznych wsi

Według relacji prof. dr Hermanna Dembowskiego oraz Carli Risch, syna i córki byłego kierownika Ośrodka opiekuńczego w Karolewie, Heinza Dembowskiego

 

Karolewo a Wilczy Szaniec

„Od autora: Ośrodek opiekuńczy w Karolewie został założony w 1882 roku. Pacjentami zakładu – ludźmi umysłowo chorymi, dotkniętymi epilepsją, gruźlicą, chorobą alkoholową, fizyczną ułomnością a także młodzieżą trudną oraz bezdomnymi – opiekowali się diakoni oraz diakonisy Ewangelickiego Domu Miłosierdzia w Królewcu (Königsberger Mutterhaus der Barmherzigkeit). Z upływem lat popularność ośrodka rosła nie tylko w Prusach ale i w całych Niemczech. Ogólna ilość miejsc po 25 latach istnienia ośrodka wynosiła około 1500 osób. Dla potrzeb ośrodka został w roku 1900 zbudowany kościół, szpital z apteką, warsztaty oraz kilkanaście zabudowań gospodarskich. Zdolni do pracy pacjenci mogli pracować w gospodarstwie, które z upływem lat powiększyło się do 375 ha. Praca fizyczna wywierała ozdrowieńczy wpływ na psychiczne zdrowie pacjentów, a w okresie gospodarczego kryzysu w latach 1929/1932 stanowiła źródło dodatkowego dochodu. Opiekę nad zakładem od roku 1883 aż do końca jego istnienia sprawowała rodzina Dembowskich; ostatni z rodziny Heinz Dembowski kierował zakładem w latach 1923-1939. Za jego czasów ośrodek Karolewie osiągnął swój szczytowy rozwój. Ciekawostką jest, że już wówczas nadane zostały budynkom w Karolewie nazwy pochodzące od nazw drzew: „Linde” (lipa), „Eiche”(dąb), „Tanne” (jodła), „Fichte” (świerk), „Buche” (buk), „Birke” (brzoza) i inne.

Czarne chmury zawisły nad losem pacjentów wiosną 1939 roku, w chwili wszczętych przygotowań do II wojny światowej. Rozpętana przez Hitlera nagonka na przedstawicieli kościoła wyznaniowego (Bekennende Kirche) doprowadziła mimo usilnych starań Heinza Dembowskiego do likwidacji zakładu. Profesor Heinz Dembowski wspomina:

„6 marca 1939 roku pojawili się przedstawiciele Gestapo na posiedzeniu zarządu ośrodka i, nie podając żadnych powodów, oznajmili, że ośrodek jest rozwiązany. Powodów tej decyzji miały dostarczyć przeprowadzane w późniejszym czasie przesłuchania przedstawicieli zarządu ośrodka (lekarzy, pastorów, diakonów), rzekomo wrogo usposobionych do państwa niemieckiego. Mimo, że przesłuchania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, nasza interwencja w sprawie cofnięcia decyzji o likwidacji ośrodka okazała się daremna. Nasza rodzina musiała opuścić dom parafialny ś(stary internat „Pionier”, budynek naprzeciwko przystanku autobusowego, wyd.) i zamieszkać w jednym z domów, przeznaczonych dla lekarzy (blok „Kopernik”, prz. wyd.).

Zakład stał się własnością prowincji Prusy Wschodnie. Na początku drugiej wojny światowej większość dużych budynków zakładu została przejęta przez Wehrmacht. Urządzono w nich szpital wojskowy, który istniał do zakończenia wojny. Pacjenci zostali stłoczeni w pozostałych mniejszych budynkach ośrodka, które sukcesywnie opróżniano w ciągu roku 1940. Część z nich została wywieziona do innych państwowych zakładów, – ich los jest trudny do ustalenia. Pozostali, jak wykazały późniejsze ślady, zostali uśmierceni w ramach eutanazji. Przypominam, że pewnego letniego poranka 1940 roku widziałem wagony na bocznicy kolejowej stacji w Karolewie, które odjechały w godzinach popołudniowych po moim powrocie ze szkoły. Tymi wagonami wywieziono ‘naszych’ pacjentów. Do moich rodziców i naszych znajomych docierały później pogłoski, że nasi pacjenci zmarli z „powodu infekcji”. -Po wojnie jeden z moich kolegów natrafił przypadkowo w Bonn na pewną służbową notatkę, z której wynikało, że pacjenci karolewskiego ośrodka zostali wywiezieni do Polski i rozstrzelani tego samego dnia na jakichś bagiennych terenach.

Opuszczone przez pacjentów budynki stały na początku puste. Na przełomie lat 1940/41 (dokładnej daty nie pamiętam) zobaczyłem na kętrzyńskim dworcu fabryczny szyld Chemicznych Zakładów Askania. Taki szyldy widziano również na budowach lasu kętrzyńskiego, prowadzonych przez organizacje Todta, która przy karolewskiej stacji kolejowej posiadała skład materiałów budowlanych.

Opuszczone przez pacjentów budynki zostały w tym czasie przejęte przez stacjonującą w Karolewie dużą jednostkę żołnierzy SS, gwardii przybocznej Hitlera (Leibstandarte Adolf Hitler der Waffen SS). Duża kolumna samochodów osobowych, należących do tej jednostki, stała w pobliżu kościoła. Od czasu do czasu urządzano wojskowe defilady, które odbywały się na ulicy obok naszego domu. Komendant oddziału przybocznego Hitlera zajmował od lata 1942 roku pomieszczenie nad naszym mieszkaniem (blok Kopernik, wyd.).

Po napaści na Związek Radziecki mówiono: W kętrzyńskim lesie znajduje się Główna kwatera Hitlera. Moja młodsza siostra, Carla Risch, wspomina o tamtych latach:

„W Karolewie miałam wspaniałe warunki do zabaw: Codziennie hasaliśmy po stajniach, stodołach i polach. Na terenie położonym między naszym domem a stacją kolejową powstał potężny magazyn materiałów budowlanych. Traktowaliśmy go jako bardzo ciekawy, choć równie niebezpieczny plac zabaw. Składowano tam potężne stosy desek, rur, metalowych krat, szyn: wszystko to zachęcało do szaleństw na tym terenie. Wejście na teren magazynowanych materiałów było zabronione. Teren był jednak nie zawsze strzeżony. Wchodziliśmy tam aby wyszumieć się, gdy wartownicy opuszczali teren składu.

Wiedzieliśmy też, że w kętrzyńskim lesie powstaje jakiś obiekt wojskowy. Pamiętam, że powodując potężny hałas, często w godzinach wieczornych obok naszego domu przejeżdżała kolumna czołgów z Rastenburga (Kętrzyna) w kierunku Schwarzsteinu (Czernik), aby w godzinach porannych następnego dnia wrócić ponownie do miasta. Czołgi przejeżdżały nieregularnie, prawdopodobnie tylko wtedy, gdy Hitler urzędował w swojej kwaterze.

Ruch na linii kolejowej do Angerburga (Węgorzewa) został wstrzymany i zastąpiony połączeniem autobusowym. Przepełnionymi autobusami dojeżdżałam do szkoły, a gdy w autobusie brakowało miejsca udawałam się do miasta pieszo.

Niekiedy widziałam wartowników pilnujących kolei. Nasze doświadczenie podpowiadało, że jest to znak zbliżającego się kolejnego pociągu specjalnego, którego zawsze z niecierpliwością oczekiwaliśmy. Pamiętam, że pewnego razu mogliśmy zobaczyć uśmiechniętego i pozdrawiającego nas ręką Mussoliniego.”

Było wiadomo, że w Gierłoży urzędował Hitler: nie zdawaliśmy jednak sprawy z tego, co się tam działo! Przypominam, jak w moim domu żartowano: „Hitler wybrał sobie na siedzibę największe siedlisko komarów w okolicy”

– W domu pewnego kętrzyńskiego szkolnego kolegi mieszkał osobisty kierowca Hitlera Hans Baur. Był on jednym z pierwszych świadków śmierci Todta na lotnisku obok nieistniejącej już wsi Wilhelmsdorf (Wilamowo). Trumna ze zwłokami Todta została wystawiona w karolewskiej kaplicy (znajdowała się w pobliżu bloku „Świerczewski”, wyd.).

– Hitlera widziałem osobiście tylko raz. Było to latem 1943 roku. Jechałem rowerem do Krausendorf u (Kruszewiec), gdy nagle naprzeciwko pojawiła się kolumna samochodów. Zatrzymałem się i …. nagle w pierwszym samochodzie zobaczyłem obok kierowcy profil znajomej twarzy: Daszek czapki, która przypominała talerz, mocno wyciągnięty do przodu nos, sterczące wąsy, … i nic poza tym. W drugim samochodzie, poza kierowcą nie było nikogo.

Wiosną 1944 roku zostałem powołany do wojska jako pomocnik artylerzysty. W dniu zamachu na Hitlera przebywałem na krótkim urlopie w domu rodzinnym. Tego dnia odwiedzała nas nasza babcia. Jedliśmy obiad. Nagle w drzwiach pojawił się mocno podenerwowany komendant gwardii przybocznej Hitlera, który chciał natychmiast rozmawiać z moją matką. Oboje udali się do sąsiedniego pomieszczenia. My siedzieliśmy na oszklonej werandzie przy otwartych oknach. Po nieskończenie długim oczekiwaniu przyszła mama i powiedziała: „Na Hitlera dokonano zamachu, …tu w Gierłoży, … ktoś z miejscowego grona, … zamach się nie udał.” Tu nastąpiła moja spontaniczna reakcja: „Szkoda, że się nie udał.” Na to głośno moja babcia, trzymając jeden palec ostrzegawczo przy ustach, drugą ręką wskazując na otwarte okna: „Hermann, nasz Führer nie podlega żadnej krytyce.” A kilka sekund później dodała zupełnie cicho: „Masz rację, ale nie możesz przy otwartym oknie o tym tak głośno mówić!”

Moja siostra Carla Risch wspomina o wydarzeniach po zamachu:

„Ciała zmarłych w wyniku zamachu znajdowały się w trzech trumnach, tak jak ciało Todta (zginął tragicznie w wypadku lotniczym 8 lutego 1942, wyd.), w karolewskiej kostnicy. Jedną pustą trumnę wystawiono za kostnicę. Dlaczego? Może dlatego, że jeden z nich mógł być podejrzany o udział w spisku. Ranni w zamachu przebywali w bloku głównym szpitala Wehrmachtu „Jodła” (obecnie blok „Październik”, siedziba Technikum Mechanizacji Rolnictwa, wyd.). Po zajęciach szkolnych pełniliśmy przy szpitalu honorową wartę, której zadaniem było udzielanie natychmiastowych informacji o zbliżających się autach z gwardii przybocznej Hitlera. Aby ułatwić odwiedzającym przybycie do szpitala, w dużym pośpiechu, podczas nocnej i dziennej pracy została wyrównana oraz pokryta asfaltem droga, prowadząca od szosy węgorzewskiej do szpitala (ulica wzdłuż internatu „Warmianka”, wyd.). Stąd też ulica ta była nazywana wśród miejscowej ludności „traktem Hitlera.”

Hitler odwiedził rannych w zamachu dwukrotnie. Pierwszą wizytę Hitlera przeoczyłam, o jego drugim pobycie w Karolewie dowiedziałam się wcześniej. Otrzymałam zadanie wręczyć Hitlerowi kwiaty. Pamiętam, jak przed wejściowymi drzwiami do szpitala (blok „Jodła”) przepychałam się do niego przez tłum ciekawskich. Hitler wysiadł z samochodu wśród głośnych okrzyków ‘Heil’. Widząc, że pragnę wręczyć mu kwiaty, pochylił się nade mną, podał mi bardzo mocno drżącą lewą rękę i oznajmił: „Podaruj te kwiaty rannym żołnierzom.”

…I to był „mój wszechmocny Führer”! Teraz zobaczyłam w nim niedołężnego starca, ze zbyt dużą czapką, starczą twarzą, zmęczonymi oczyma i drżącym głosem. Moja o półtora roku starsza siostra, która przyglądała się ceremonii z pewnej odległości, opowiadała mi, że odniosła podobne wrażenie. Przez wiele powojennych lat prześladował ją strach, jaki wywołał widok jego przerażających oczu. Pamiętam, że kiedyś powiedziała: „Jak mogliśmy powierzyć nasz los temu obrzydliwemu starcowi?


Relacja dypl. inż. Burkharda Knappa z maja 1996 r.

 

Burkhard Knapp od wielu lat jest bardzo aktywnym orędownikiem dobrych stosunków Niemców i Polaków. Za swoje zasługi został w listopadzie 1997 roku honorowym obywatelem miasta Kętrzyna, przyp. autor.

„W roku 1938 moi rodzice opuścili Olsztyn i zamieszkali w małym, bo liczącym zaledwie 19 tys. mieszkańców, Kętrzynie. Okolice miasta bardzo mi się spodobały. Nasz dom położony był przy ul. Hindenburga (obecnie ul. Sikorskiego, wyd.) w bezpośrednim sąsiedztwie kasyna oficerskiego oraz koszar piechoty. Otwierały się zatem przede mną i moimi nowymi kolegami niebywałe możliwości „zwiadowcze” na terenie koszar, dokąd mogliśmy swobodnie wchodzić przez dziurę w płocie. To tajne przejście wynaleźli żołnierze, aby po capstrzyku móc bezkarnie wracać do koszar.

Latem często jeździliśmy rowerami nad piękne jeziora w okolicy Kętrzyna, aby się wykąpać. Szczególnie często wyruszaliśmy do Świętej Lipki, Sterławek lub do Gierłoży nad jezioro Moj.

– Przygotowania do ataku na Polskę w 1939 r. bardzo ożywiły nasze miasto. Prusy Wschodnie były bowiem terenem koncentracji wojsk, a zatem przy wielu rodzinach w Kętrzynie i w okolicach miasta zakwaterowano żołnierzy. U nas mieszkało ich czterech. Dla nas, dzieci, były to pasjonujące czasy, bo wreszcie coś zaczęło się dziać w naszym trochę uśpionym miasteczku. Politycznym znaczeniem tych czasów nie zaprzątaliśmy sobie głowy – wiedzieliśmy, że to co robią dorośli, musi być z pewnością słuszne. Najciekawsze czasy były jednak przed nami.

Pewnego słonecznego wrześniowego dnia wybraliśmy się rowerami do „diabelskiego kamienia” nad Jez. Moj. Przy wiadukcie w Gierłoży drogę zastąpił uzbrojony żołnierz. Na nasze pytanie, dlaczego nie możemy się wykąpać, odrzekł, że w gierłoskim lesie buduje się fabrykę amunicji. Słowa żołnierza „potwierdzał” szyld, na którym widniał napis: „Zakłady Chemiczne Askania”. Żołnierz ten na pewno sam nie wiedział, co tutaj rzeczywiście powstanie. Nie byliśmy jednak zadowoleni z odpowiedzi wartownika, dlatego też kilka razy przepływaliśmy przez jezioro z przeciwległego brzegu, aby pod osłoną lasu przyglądać się prowadzonym na szeroką skalę pracom, do czasu, aż przepędzili nas stamtąd strażnicy, uprzedzając przy tym o możliwych niebezpiecznych skutkach naszej ciekawości.

My, jako „eksperci” na terenie koszar, zauważyliśmy – musiało być latem 1941 r.- , że przybył tam batalion przyboczny Führera. Wkrótce wyjaśniło się, że ma to ścisły związek z budowanymi w lesie gierłoskim obiektami, o których krążyło po mieście wiele różnych pogłosek.

Od tego momentu nasze miasto znalazło się w centrum światowych wydarzeń, ponieważ do kwatery głównej przybywało wiele osobistości. Gdy szosa i linia kolejowa były obstawione przez żołnierzy, oznaczało to, że któryś z nich miał pojawić się w Gierłoży. Leżeliśmy wtedy gdzieś na czatach, aby obserwować przybycie specjalnego pociągu, a przy tym zobaczyć niektórych z ówczesnych „wielkich”.

Samego Hitlera widzieliśmy tylko raz, gdy wraz z kolumną samochodów jechał na poligon, na którym miała się odbyć prezentacja bezodrzutowych pancerzownic (Panzerfaustów). Było to chyba jesienią 1942 r.

20 kwietnia 1942 r. grupa dziewcząt i chłopców z Kętrzyna pojechała do Wilczego Szańca, by złożyć Hitlerowi życzenia z okazji jego 53 urodzin. Ówczesna kronika filmowa i prasa informowały o tym bardzo dokładnie. Kilka zdjęć z tamtego okresu pojawiło się w powojennych niemieckojęzycznych przewodnikach po Wilczym Szańcu.

Pewnego dnia – było pod koniec listopada 1941 r. – pojawili się w drzwiach naszego domu (stał on dokładnie naprzeciwko kasyna oficerskiego) dwaj oficerowie batalionu przybocznego Führera. Spytali moją matkę, czy byłoby możliwe, aby ich rodziny mogły przesyłać na nasz prywatny adres pocztę z Berlina.

Paczki i listy, nim trafiły do rąk adresata, były zawsze skrupulatnie kontrolowane.

Oficerowie ci nie życzyli, aby listy ich młodych żon były czytane przez obce osoby. Moja matka wyraziła na to zgodę i od tej chwili kapitan R. (prawnik z Berlina) oraz porucznik B. (student medycyny z Berlina) byli naszymi częstymi gośćmi. Latem 1942 r. moja mama zaprosiła na parę dni żony obu oficerów. Zawsze przysłuchiwałem się z wielkim zainteresowaniem rozmowom prowadzonym w naszym domu, bo na ogół rozmawiano o wydarzeniach w Wilczym Szańcu, o których zwykły śmiertelnik nic nie mógł wiedzieć.

Szczególne przeżycie spotkało mnie jesienią 1943 r., gdy z powodu ukłucia jakiegoś owada, nabawiłem się infekcji i opuchlizny na twarzy. Nawet nasz lekarz domowy, dr Wegner, nie potrafił mi pomóc. Gdy tego popołudnia odwiedził nas znowu porucznik B. i ujrzał moją twarz, zabrał mnie natychmiast do lekarza jednostki, stacjonującej w koszarach. Po chwili oczekiwania pojawił się „cały sztab białych kitli” i poddał wnikliwym oględzinom moją twarz. Lekarz szczególnie rzucający się w oczy, wysoki z białą czupryną mężczyzna, wydał jakieś polecenia. -Otrzymałem wówczas dwa lub trzy zastrzyki i po trzech dniach po opuchliźnie nie było śladu. Wracając z koszar zapytałem porucznika B. o tego lekarza. Odpowiedział: „To był osobisty lekarz Hitlera, prof. Morell”. Jak się okazało, przepisał mi antybiotyki, które wówczas nie były jeszcze powszechnie dostępne.

W listopadzie 1944 r. pożegnaliśmy się „z naszymi” żołnierzami. Żaden z nich, nie przeżył wojny, wszyscy zginęli w ostatnim miesiącu wojny 1945 r. w walkach o Berlin.


Z relacji Gerharda Eritta, z 28 listopada 1996 r.

Moje wspomnienia o 20 lipca 1944 r.

„Urodziłem się 1 sierpnia 1932 r. w Kętrzynie. Na początku 1933 r. moi rodzice przeprowadzili się do Wuppertalu. We wrześniu 1940 r. ewakuowano nas – moją matkę, mnie oraz mojego młodszego brata – do Eichmedien/Nakomiady (miejscowość położona w odległości 10 km na południe od Kętrzyna, wyd.). Od września roku 1942 do 29 października roku 1944 uczęszczałem do szkoły im. Księcia Albrechta w Kętrzynie. W tym czasie mieszkałem w internacie przy ulicy Seeweg 1a (obecna ul. Jeziorna, wyd.).

20 lipca 1944 ok. godz.16.00, w czasie obowiązkowej nauki własnej, do internatu przyszedł nasz wychowawca, ubrany w brunatny mundur. Oznajmił ochrypłym głosem: „Dzisiaj w kwaterze głównej dokonano tchórzliwego zamachu na naszego Führera, Adolfa Hitlera. Dzięki Opatrzności nasz Führer został tylko lekko ranny. Wśród uczestników narady były jednak ofiary śmiertelne i wielu ciężko rannych. Przywódcą i zamachowcem jest niejaki płk hrabia Stauffenberg. Jestem przekonany, że za nim kryje się jeszcze inna tchórzliwa hołota. Ale niemiecki naród nie spocznie, dopóki nie zlikwiduje wszystkich tych szubrawców. Dowodem tego, że nasz Führer został tylko lekko ranny, jest fakt, że jeszcze dzisiaj spotka się w kwaterze głównej z Mussolinim”. Na zakończenie odśpiewano „Deutschland, Deutschland über alles”.

Następnego dnia, 21 lipca, krótko przed zakończeniem zajęć, odczytano w naszej klasie polecenie, zgodnie z którym wyznaczeni uczniowie mieli się stawić o godz. 14.00 w mundurach Hitlerjugend na dziedzińcu szkoły ogrodniczej (Hippel-Schule). Wśród wymienionych było także moje nazwisko. Wyznaczeni uczniowie mieli pójść do szpitala, w którym przebywali ranni w wyniku zamachu i przekazać im w imieniu „całego narodu niemieckiego” życzenia powrotu do zdrowia. W wyznaczonym czasie pojawiliśmy się – około 30 chłopców – na dziedzińcu szkoły i pomaszerowaliśmy do szpitala. Tam, podzieleni na grupki, otrzymaliśmy kwiaty i upominki. Do sali chorych, o ile sobie dobrze przypominam, był to dwuosobowy pokój, poprowadził nas oficer SS. Po nazistowskim powitaniu dano nam znak, byśmy zbliżyli się do chorych. Do dzisiaj nie wiem, komu było nam dane uścisnąć dłoń: trema nie pozwoliła zapamiętać szczegółów: W pamięci pozostały jedynie biel plastrów i bandaży. Ranni w zamachu dali nam wyraźnie odczuć, że bardzo ucieszyli się z naszej wizyty. My z kolei odebraliśmy to jako wielki zaszczyt i wyróżnienie.


Relacja Friedricha Hufa, z lutego 1997 roku

„W lutym 1945 roku jako 17-letni chłopiec zostałem powołany do służby wojskowej. Podczas walk o Berlin zostałem ranny i trafiłem do niewoli. Po półtorarocznym pobycie w miejscowości Sagen zostaliśmy przetransportowani (było nas około 300 więźniów) nocą 5 grudnia 1945 roku pociągami do Łowicza. Stamtąd droga moja prowadziła kolejno do rozbudowywanego lotniska w Radomiu, Wilczego Szańca oraz na lotniska Okęcie w Warszawie.

Jako więzień wojenny pracowałem w Wilczym Szańcu od stycznia do połowy maja 1947 r. Zakwaterowano nas, razem 25 osób, w jednym z domów w centrum Rastenburga/Kętrzyna. Byliśmy ulokowani w trzech pomieszczeniach, w których poza piętrowymi drewnianymi łóżkami, nie było innych mebli.

Na wyjście do miasta nie było czasu: rankiem do pracy, wieczorem z powrotem. W przeciwieństwie do mego pobytu w Warszawie, gdzie stale byliśmy szykanowani, bici i poniżani tutaj traktowano nas w sposób humanitarny.

Brakowało jednak żywności. Przeznaczone dla nas transporty z żywnością okradane były przez konwojujące osoby. Od czasu do czasu wyruszaliśmy w towarzystwie wartownika w teren, aby „zorganizować” coś do jedzenia. – Pewnego dnia udało się nam zdobyć tylną część konia.

– Od niemieckich kobiet, które pracowały na dworcu przy przeładunku, otrzymaliśmy woreczek grochu. Na schodach naszego domu gościł często owczarek, bardzo możliwe, że wcześniej należał do właściciela tego domu. Został on przez nas schwytany na lasso i zabity, a z jego tłuszczu ugotowaliśmy gulasz – na każdą osobę po jednej chochli, swego rodzaju specjał na Święta Wielkanocne 1947 r.

– Na podwórzu naszego domu znajdowała pryzma obornika. Na nim pojawiały się przylatujące z sąsiedniego wzgórza wrony. Przywiązywaliśmy do sznurka kawałek chleba i kładliśmy go na oborniku. Wrony połykające chleb stawały się naszymi ofiarami: zabijaliśmy je i gotowaliśmy.

Każdego dnia wywożono nas trzema samochodami ciężarowymi do pracy w Wilczym Szańcu. Trasa prowadziła wzdłuż linii kolejowej, przez miejscowości Karolewo i Czerniki. Przy wjeździe do Wilczego Szańca znajdował się szlaban, przy którym nie było żadnego wartownika. Tuż przy szlabanie leżały 2 miny, podobno rozbrojone. Nikt nie wiedział i nie troszczył się, czy na terenie obiektu mogły się znajdować ładunki wybuchowe.

Około 300 metrów po minięciu szlabanu po lewej stronie znajdował się duży plac. Wokół placu stało dużo drewnianych baraków. Znajdowała się tam potężna betoniarka – nigdy w życiu nie widziałem tak dużej betoniarki! – od której odchodziły liczne długie rury. Przypuszczam, że tymi rurami pompowano zaprawę betonową do budowanych tu podczas wojny obiektów kwatery Hitlera. Praca nasza polegała na demontażu wszystkiego, co mogło być użyte do budowy lotniska w Warszawie. Na plac zwożono tłuczeń, piasek, szyny, platformy kolejowe i betoniarki. To wszystko należało załadować na rosyjskie samochody, odtransportować do Kętrzyna a stamtąd przeładować na wagony do Warszawy.

Będąc w Kętrzynie otrzymałem z domu dwie smutne wiadomości – jedna z nich dotyczyła śmierci mego 52-letniego ojca, a druga zamążpójścia mojej ukochanej dziewczyny – widocznie sądziła, że nie żyję. Muszę przyznać, że było mi bardzo smutno, czułem się kompletnie załamany.

Po wykonaniu zadania w Kętrzynie zostaliśmy odtransportowani do Warszawy, gdzie przydzielono nas do prac budowlanych przy lotnisku na Okęciu. Z niewoli wróciłem na początku maja 1947 roku.”