• Wilczy Szaniec | Wolfsschanze | Wolf's Lair

Wizyty okolicznościowe w Kwaterze

Według Alexandra Stahlberga,
ordynansa feldmarszałka Ericha von Mansteina

Po raz pierwszy w kwaterze głównej Hitlera.

„[…] Feldmarszałek Manstein został wezwany 6 lutego 1943 r. do stawienia się w Wilczym Szańcu. W tym celu Hitler wysłał po niego swój prywatny samolot, czterosilnikowy Focke-Wulf Condor, który wracając z frontu najpierw wylądował na kętrzyńskim lotnisku. Stąd zawieziono nas samochodem do okazałego domu gościnnego naczelnego dowództwa wojsk lądowych w Mamerkach, który do 19 grudnia 1941 r. służył jako rezydencja zdymisjonowanego feldmarszałka Brauchitscha.

Wieczorna narada u Hitlera zaczynała się zazwyczaj między 21.00 a 22.00. W zupełnej ciemności wsiedliśmy do dwuwagonowego pociągu, który w ciągu 15 minut miał nas zawieźć na miejsce. Dołączyli do nas gen. Zeitzler i Adolf Heusinger, pułkownik w sztabie generalnym, i ruszyliśmy w ciemność. Podróż miała w sobie coś upiornego: Gdy pociąg się zatrzymał w Wilczym Szańcu, wysiedliśmy ostrożnie, ponieważ tu było przeraźliwie ciemno. Po powitaniu przez adiutanta Hitlera, gen. Schmundta, udaliśmy się do schronu Hitlera. Uczestnicy narady stali wokół jasno oświetlonego stołu z rozłożonymi mapami. Miejsce Hitlera na środku bocznego skrzydła było jeszcze nie zajęte. Leżały tam tylko przygotowane dla niego okulary w złotych oprawkach. Generał Schmundt na chwilę opuścił nas, aby za chwilę ponownie pojawić się w drzwiach i głośno oświadczyć: „Moi panowie, Führer”. Rozmowy oczekujących ucichły, Hitler bez słowa pozdrowił wszystkich zgiętą w łokciu ręką. Obrzucił zebranych wzrokiem, a jedynie feldmarszałka Mansteina powitał podaniem ręki. Ciekawy byłem, jak Hitler, cztery dni po kapitulacji pod Stalingradem, zwróci się do naczelnego dowódcy grupy wojsk lądowych, któremu podlegała rozgromiona przez Rosjan 6 armia. To co wtedy usłyszałem, było mistrzowskim, psychologicznym pociągnięciem Hitlera: „Moi panowie – zaczął – najpierw chciałbym powiedzieć parę słów na temat Stalingradu. Ja osobiście ponoszę wyłączną odpowiedzialność za Stalingrad. A teraz – zwracając się do generała Zeitzlera – proszę o zrelacjonowanie obecnej sytuacji na wschodzie.

Muszę przyznać, że takiej interpretacji faktów po Hitlerze nigdy nie spodziewałem się. Wiele słyszałem na temat napiętych stosunków między dowództwem grupy wojsk lądowych a naczelnym dowództwem wojsk lądowych, względnie Główną Kwaterą Hitlera. Przebieg tej narady zaprzeczał moim dotychczasowym wyobrażeniom o Hitlerze. Nigdy nie wyobrażałem, że on może przyznać się do winy.

– Nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia. Manstein, podobnie jak i Zeitzler, był tym wyraźnie zaskoczony. Manstein wspomina tę scenę w swoich pamiętnikach, określając słowa Hitlera „żołnierskimi”. Po latach odbieram ówczesne zachowanie się Führera jako wyraźny dowód jego wyrachowania, który tymi słowami chciał pozytywnie usposobić do siebie słuchaczy podczas następnej części narady. Wiedział, że wtedy agituje najskuteczniej, gdy swemu słuchaczowi powie to, co ten w skrytości chce usłyszeć.”

Sympatyczna przygoda, czyli jak Rommel poznał się z Mansteinem.

„[…] 12 lipca nadszedł z Głównej Kwatery Hitlera rozkaz, aby feldmarszałek Manstein wraz z feldmarszałkiem Kluge, naczelnym dowódcą grupy wojsk lądowych „Środek”, stawili się na południową naradę u Führera w Wilczym Szańcu. Manstein się wściekał: „To nie moment, na Boga, aby frontowi dowódcy akurat w kulminacyjnej fazie bitwy wybierali się w podróż do Prus Wschodnich”.

Gdy przed południem 13 lipca przybyliśmy z feldmarszałkiem z lotniska kętrzyńskiego do naczelnego dowództwa wojsk lądowych (Oberkommando der Wehrmacht=OKH) nad Mamrami, generał Schmundt zameldował mu telefonicznie , że zaplanowana na godziny południowe narada w Wilczym Szańcu przełożona jest na godziny wieczorne.

Cóż mieliśmy robić osiem godzin? „Wie pan, co teraz zrobimy? – powiedział Mannstein – idziemy się wykąpać!” „Świetnie, panie feldmarszałku – odpowiedziałem – ja jednak nie zabrałem kąpielówek.” „Nic nie szkodzi – stwierdził – tu na zamkniętym obszarze naczelnego dowództwa sił zbrojnych nie ma przecież w ogóle przedstawicieli płci żeńskiej. Rozbierzemy się w naszych pokojach, a potem okryjemy się płaszczami przeciwdeszczowymi.” Opuściliśmy dom gościnny i weszliśmy na szeroki drewniany pomost, wcinający się w pas przybrzeżnych trzcin jeziora Mamry. W drodze nie spotkaliśmy nikogo i wkrótce płynęliśmy, tak jak nas stworzył Bóg, na środek jeziora.

– Tylko ten, kto zna piękno mazurskich jezior, może wiedzieć, jak się wtedy czuliśmy. Wokół woda i lasy, żadnej wsi, żadnego domku!

Po dopłynięciu do środka zawróciliśmy. W oddali widać było nasz pomost. Byliśmy w odległości około dwóch, może trzech kilometrów od celu, gdy na pomoście ujrzałem ludzi. Feldmarszałek zapytał, czy są wśród nich kobiety. Nie mogłem odpowiedzieć na to pytanie – byliśmy jeszcze zbyt daleko od brzegu. Gdy podpłynęliśmy trochę bliżej, zameldowałem, że na pomoście widzę oficerów, natomiast „spódnic” na razie nie spostrzegam. Za chwilę dodałem, że widzę kilka par czerwonych spodni. „ Jaką czerwień?” – zapytał. Odpowiedziałem: „Obie czerwienie!” (generałów i oficerów sztabu generalnego). Wkrótce dotarliśmy do drabinek pomostu. Próbowałem się zorientować, czy znam osobiście kogoś ze stojących na brzegu. Rzeczywiście, wśród wielu twarzy jedna wydawała mi się znajoma. „Myślę, panie feldmarszałku, że jest tam feldmarszałek Rommel!” – W tym momencie usłyszeliśmy głos z brzegu: „Ma pan rację, mój kochany, to jest feldmarszałek Rommel!” Z góry i z dołu popłynęło gromkie „Halo”, a Manstein zawołał: „Nareszcie poznaliśmy się!”. Rzeczywiście, Manstein i Rommel nie znali się do tej pory: jeden z nich był sztabowcem, drugi zasłużonym żołnierzem frontowym – dwie całkowicie odmienne kariery zawodowe. Z brzegu odezwał się Rommel: „Moi panowie, dlaczego nie wychodzicie.?” Manstein bez zastanowienia odpowiedział: „Właściwie dlaczegóż by nie.” W stroju Adama wspięliśmy się więc po drabinkach i stanęliśmy tak, jak nas stworzył Bóg, przed kompletnie umundurowanymi oficerami. Zanim stanąłem na pomoście, zauważyłem, że nasze płaszcze …zniknęły! Ja miałem jednak dość żartów i ofuknąłem jednego z młodszych oficerów przybocznych Rommla, aby natychmiast oddał nasze płaszcze. Rommel natomiast bawił się dalej tą sceną, udając, że nie zauważył mojej „interpelacji” i przygotowywał się już do przedstawiania swoich oficerów.

Płaszcze były oczywiście pod ręką, więc mogliśmy natychmiast okryć naszą nagość. Po tej zabawnej przygodzie wywiązała się między feldmarszałkami bardzo swobodna rozmowa…”


Relacja Dietera Wolfa von Schenka zu Tautenburga, byłego właściciela majątku w Parczu i oficera Wehrmachtu w naczelnym dowództwie wojsk lądowych w Mamerkach

„Moi przodkowie zamieszkiwali w Parczu od 1529 roku. Dokładnie 400 lat później (w 1929 r.) po śmierci mojego ojca, dobra majątku zostały przepisane na mnie, jako jedynego syna. Do chwili uzyskania pełnoletności majątkiem zarządzał „generalny inspektor”.

W 1939 roku zgłosiłem się ochotniczo do odbywania służby wojskowej w 2. pułku kawalerii w Węgorzewie. Brałem udział w kampanii przeciwko Polsce, Holandii i Francji. Później, będąc elewem szkoły oficerskiej w Kampnitz, otrzymałem od mojej matki list, w którym informowała mnie, że w kętrzyńskim lesie oraz na częściowo zarekwirowanym obszarze naszego majątku Organizacja Todta przystąpiła do budowy jakichś tajemniczych obiektów.

Jesienią 1940 roku, po ukończeniu szkoły, zostałem odkomenderowany do stacjonującego w Polsce pułku, a stamtąd do pracy w charakterze celnika na granicę rosyjską. Już od pierwszych dni wojny ze Związkiem Radzieckim walczyłem na froncie wschodnim, gdzie zostałem latem 1941 roku dwukrotnie ranny. Po wyleczeniu się w jednym z wiedeńskich lazaretów skierowano mnie do pracy w naczelnym dowództwie wojsk lądowych (OKH) w Mamerkach nad Mamrami. Tu zameldowałem się u generała von Bernhuta. Towarzyszyłem mu w czasie jego licznych wyjazdów służbowych do Finlandii, Rumunii oraz Węgier.

W OKH poznałem bliżej ówczesnego majora Clausa von Stauffenberga oraz jego bliskiego przyjaciela, majora Mertza von Quirnheima, (po zamachu na Hitlera obaj zostali rozstrzelani w Berlinie w nocy z 20 na 21 lipca). Obaj posiadali duże poczucie humoru i czuli się swobodnie w towarzystwie wyższych oficerów oraz generałów. Stauffenberg zapraszał mnie kilkakrotnie na konne przejażdżki po starym mamerskim lesie. Dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie był zachwycony sytuacją na frontach. Zapamiętałem, że wyraźnie kpił z umiejętności jeździeckich marszałka Rzeszy Göringa.

Wiosną 1942 r. zostałem skierowany do służby w wydziale operacyjnym naczelnego dowództwa wojsk lądowych. Tu należałem do grupy roboczej „Południe”. Grupa nasza zajmowała się sporządzaniem danych o sytuacji na froncie Grupy Armii Południe i nanoszeniem ich na mapy sztabowe. Codziennie o godz. 9.00 odbywała się u generała Heusingera narada robocza. W godzinach południowych zebrane informacje wraz z uaktualnionymi danymi były omawiane na naradzie głównej w odległym o 20 km Wilczym Szańcu – Głównej Kwaterze Hitlera. W tych wyjazdach towarzyszyłem często generałowi Heusingerowi oraz szefowi naczelnego dowództwa wojsk lądowych, generałowi Zeitzlerowi. Osobiście w naradach nigdy nie uczestniczyłem. Moje bardzo prozaiczne zadanie polegało na przygotowaniu map sztabowych przed rozpoczęciem narady głównej. Szef adiutantury Hitlera, gen. Schmundt dawał mi każdorazowo do zrozumienia, abym po wykonaniu tych nieskomplikowanych obowiązków, opuścił pomieszczenie narad. Wykorzystywałem tę okazję, aby udać się do starej herbaciarni, gdzie mogłem „zorganizować” sobie i moim kolegom tanie i stosunkowo dobre papierosy z Sumatry.

Bardzo często przybywałem do Wilczego Szańca w towarzystwie oficerów Wehrmachtu, którzy byli tu odznaczani przez Hitlera orderami. Zapamiętałem, jak niektórzy z nich, w trakcie jazdy do kwatery Hitlera, obiecywali sobie powiedzieć Führera szczerze o prawdziwej sytuacji na froncie, o katastrofalnym zaopatrzeniu czy też popełnianych błędach strategicznych. Nigdy nie uczestniczyłem w ceremoniach odznaczeń. Ci, którzy osobiście dostąpili tego zaszczytu, mówili mi podczas powrotnej podróży do Mamerek, że Hitler, jak gdyby przeczuwając na jakie tory może zejść rozmowa, nie dawał im możliwości wypowiedzenia się, -mało tego, po wizycie wracali w optymistycznym nastroju, będąc wewnętrznie przekonani, że trudności na frontach są przejściowe, że wojna zakończy się sukcesem. Do dzisiaj zastanawia mnie jego fenomenalna zdolność przekonywania słuchaczy.

Wielokrotnie towarzyszyłem jako ordynans generałom frontowym Kluge oraz Küchlerowi podczas ich wizyt w kwaterze Hitlera. W drodze powrotnej dowiadywałem się, co naprawdę myśleli o „naszym Führerze”. Wszelkie prośby, sugestie oraz rzeczowe argumenty i nalegania odnośnie przegrupowań, cofnięcia jakiegoś odcinka frontu, wzmocnienia dodatkowymi dywizjami itd. spotykały się najczęściej z bezkompromisową postawą Hitlera. Miast zajmować się istotnymi problemami strategicznymi, starał się niejednokrotnie zagłębić w drugorzędne szczegóły działań jakiegoś batalionu czy kompanii, podejmując przy tym zupełnie nietrafne decyzje. Na wyraźny sprzeciw mogło pozwolić sobie niewielu. Do nielicznych – o tym dowiadywałem się z późniejszych relacji – należał generał Jodl.

Pewnego razu, a zdarzył o się to tuż po klęsce stalingradzkiej, głośno wyraziłem swoje oburzenie na temat nieudolności Hitlera: „Czy znajdzie się wreszcie ktoś, kto sprzątnie tę świnię!”… Wszyscy zamilkli, zapanowała konsternacja. Po latach, często wracając myślami do tamtej nieostrożnej wypowiedzi, uświadomiłem sobie, na jakie niebezpieczeństwo naraziłem nie tylko siebie ale i moich przyjaciół. Muszę przyznać, że wśród kadry oficerskiej w naczelnym dowództwie wojsk lądowych panowała wspaniała atmosfera. Dobrze rozumieliśmy się, byliśmy z sobą bardzo zżyci, lubiliśmy się. Myślę, że w dużym stopniu należy to zawdzięczać naszemu szefowi, generałowi Heusingerowi. Był dla nas nie tylko szefem, ale przede wszystkim uczciwym człowiekiem, wiernym żołnierzem. Nas przekonywały jego rzeczowe, pozbawione wszelkiej pompatyczności, argumenty, precyzyjnie formułowane myśli oraz zdolność trzeźwej oceny wydarzeń. Jednocześnie promieniowało z niego ciepło, ojcowski stosunek do podwładnych oraz subtelne poczucie humoru.

W marcu 1944 r. zostałem oddelegowany na krótkie szkolenie dowódców kompanii w Tours (Francja). Stamtąd miałem zostać skierowany do I. Dywizji Kozackiej walczącej w Jugosławii. Krótki, zaplanowany na kilka dni urlop, spędziłem w rodzinnym Parczu.

20 lipca, około południa, czytając „Berliner Lokalzeiger”, usłyszałem w pobliskim lesie eksplozję. Pomyślałem sobie, że detonacja mogła być spowodowana przez wchodzące na pole minowe zwierzęta leśne. Pola minowe oddzielały II i II strefę bezpieczeństwa kwatery Hitlera i przebiegały po gruntach uprawnych i łąkach należących do naszego majątku. Po około 2 godzinach pojawił się inspektor (zarządca mojego majątku) i poinformował, że nasi francuscy więźniowie, pracujący na łące przy zwózce siana, zostali zatrzymani.

Motocyklem udałem się do wartowni. Tam stały już trzy samochody terenowe. W budynku wartowni zobaczyłem Ribbentropa i Göringa. Pomyślałem, że musiało stać się coś nadzwyczajnego. (kwatera Göringa znajdowała się w odległej o 80 km Puszczy Rominckiej, Ribbentrop zaś rezydował w pałacu sztynorckim). Cóż mogło sprowadzać tych gości? Dlaczego czekali w wartowni? Od jednego z oficerów dowiedziałem się, że moi francuscy robotnicy nie mogą być na razie zwolnieni, a o przyczynie ich zatrzymania będę poinformowany w odpowiednim czasie. Wieczorem dowiedziałem się z radia, że na Adolfa Hitlera dokonano nieudanego zamachu oraz o tym, że w godzinach nocnych Führer wystąpi z przemówieniem do narodu niemieckiego. Przemówienie zostało nadane około godziny pierwszej w nocy. Dowiedzieliśmy się, że zamachowcem był płk Stauffenberg. Moja matka i ja spojrzeliśmy z przerażeniem na siebie – Stauffenberg był przecież bardzo częstym gościem w naszym domu.

– Następnego dnia oczekiwaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Wieczorem podjechał pod nasz dom samochód, z którego wysiadł mężczyzna w cywilu, przedstawił się jako agent gestapo i poprosił o rozmowę z moją matką. Po krótkiej wymianie zdań, oznajmił, że moja matka zostaje aresztowana celem przesłuchania w kętrzyńskiej placówce gestapo.

– Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Następnego dnia w godzinach przedpołudniowych odwiedziłem matkę w areszcie. Na spotkanie wyszła bardzo blada ale spokojna. Dowiedziałem się, że pytano ją przede wszystkim o gości, odwiedzających nasz dom. To potwierdziło zasadność naszego niepokoju.

W drodze powrotnej chciałem odwiedzić rannych generała Heusingera oraz pułkownika Brandta, którzy po zamachu na Hitlera przebywali w karolewskim szpitalu. Tam dowiedziałem się, że jakiekolwiek widzenie się z wymienionymi osobami jest zabronione. Po powrocie do Parcza, przy rampie naprzeciwko mojego domu, zobaczyłem terenowy samochód oraz kilku esesmanów. Zabrano mi broń, zostałem aresztowany. Po krótkim przesłuchaniu w Wilczym Szańcu, które w zasadzie ograniczyło się do spisania moich personaliów, odwieziono mnie na dworzec w Kętrzynie. Na peronie, oczekując na pociąg kurierski do Berlina, zupełnie zaskoczony zobaczyłem moją matkę w asyście gestapowców. Zarezerwowano nam wspólny przedział, dziwnie oddzielony od korytarza gazetowym papierem. Podczas podróży, która trwała około 10 godzin, nie mogliśmy zamienić ze sobą ani słowa. Wczesnym rankiem dotarliśmy do Berlina. Zbombardowane miasto wywierało przerażające wrażenie. Zostaliśmy zawiezieni na ulicę Księcia Albrechta, gdzie znajdowało się ciężkie więzienie polityczne. W dużym pomieszczeniu, w którym stał długi stół i około 20 krzeseł, zostaliśmy przyjęci przez wysokiej rangi esesmana, którego rozpoznałem po latach na zdjęciach pod nazwiskiem Gruppenführer Müller. Moja matka została wyprowadzona do sąsiedniego pomieszczenia, ja natomiast byłem przesłuchany przez owego Müllera. Interesował się przebiegiem mojej kariery zawodowej w wydziale operacyjnym w naczelnym dowództwie wojsk lądowych. Podczas przesłuchania – to utrwaliło mi się najbardziej w pamięci – rozległo się wycie syren alarmowych. W obliczu zbliżającego się nalotu lotniczego udaliśmy się do piwnicy. Tu spotkaliśmy wielu prowadzonych w kajdankach generałów.

Po nalocie ponownie zostałem przesłuchany przez pewnego urzędnika w cywilu. Wielokrotnie pytał mnie, czy znam osoby, które wyrażały swoje krytyczne uwagi o Hitlerze. Szczególnie natarczywie indagował o śmiertelnie rannego podczas zamachu płk Brandta, którego uważano za jednego z najaktywniejszych postaci spisku przeciwko Führerowi.

– Z każdym dniem czuliśmy się coraz bardziej załamani i zmęczeni. Dręczyła bezsenność. Niektórzy współwięźniowie nie wytrzymywali. Widziałem jak kilku oficerów, aby skrócić cierpienie, odłamkami szkła przecinali sobie żyły (odłamki szyb okiennych wpadały do wnętrza podczas nieustannych bombardowań lotniczych). Aby temu zapobiec, kazano nam zarówno w nocy jak i w dzień leżeć z wyprostowanymi, zakutymi w kajdany i wyciągniętymi w górę rękoma. Cały czas cele nasze były oświetlone, aby pilnujący nas strażnicy mogli na bieżąco obserwować nasze zachowanie.

W końcu października, z powodu braku dowodów mojej przynależności do spisku, zostałem zwolniony. Otrzymałem poświadczenie Głównego Bezpieczeństwa Rzeszy, że od 22 lipca do końca października byłem zatrudniony w aprowizacji na rzecz ww. urzędu.

Po zwolnieniu z więzienia skierowano mnie do dywizji grenadierów w Różanie. Ranny odłamkiem granatu przeleżałem później w jednej miejscowości na Śląsku aż do stycznia 1945 r. Stamtąd wywieziono mnie do Erfurtu. Tam spotkała mnie wielka radość – zobaczyłem się z moją matką i jeszcze żyjącą babką. Do zakończenia wojny pozostawało jeszcze tylko kilka miesięcy.”


Relacja prof. dr Marlis Tolksdorf, członkini niemieckiej organizacji BDM (Bund Deutscher Mädel)
„Związek Niemieckich Dziewcząt”

 

Bund Deutscher Mädel

Wspomnienia z kwietnia 1991 roku.

Noworoczne odwiedziny Führera.

„Byłam wówczas uczennicą Liceum dla dziewcząt i chłopców im. Hindenburga w Kętrzynie (obecnie Szkoła Podstawowa nr 2, autor) i pełniłam funkcję zastępowej w Związku Niemieckich Dziewcząt.

[…] Zimą 1940 roku zbierano w Trzeciej Rzeszy datki – były to pieniądze lub ubranie – na rzecz ludzi biednych. Myślę, że wykazałam się, podobnie jak wiele moich koleżanek i kolegów, dużą gorliwością. W nagrodę za pracę mogliśmy odwiedzić naszego Führera.

24 grudnia, w dzień wigilii, zostałyśmy przywiezione samochodami bez okien do kwatery Hitlera w kętrzyńskim lesie. Innym samochodem przywieziono naszych chłopców z Hitlerjugend. Tu dosyć długo czekałyśmy na Führera i inne osoby z jego otoczenia. Było niezwykle zimno. W końcu pojawił się wraz ze swoją świtą. Przewodnicząca oddziału naszego związku, Anneliese Buchsteiner, zbliżyła się do niego i zameldowała: „Mój Führerze, Pańska młodzież życzy Panu Wesołych Świąt Bożego Narodzenia” i wręczyła mu kwiaty w imieniu młodzieży kętrzyńskiej. Na to Hitler: „Dziękuję Wam dzieci” i podał wszystkim rękę. Z chłopcami zamienił kilka słów, do nas dziewcząt, o ile sobie dobrze przypominam, nie powiedział nic. Byłam dosyć mocno podenerwowana, możliwe jest więc, że moja relacja niezupełnie zgadza się z rzeczywistością. Potem poprosił nas na świąteczny posiłek i odszedł. Pamiętam, że z kilkoma oficerami jedliśmy w drewnianym baraku kolację. Podano jakieś wegetariańskie potrawy. „Nadzwyczaj skromnie”, pomyślałam sobie. Na tym nasza wizyta w Wilczym Szańcu dobiegła końca. Wczesnym wieczorem rozwieziono nas do domów. Przyznaję: byłam dumna, że mogłam zobaczyć Hitlera oraz uścisnąć jego rękę.